I'll add something here, sometime..

If you wish to contact me write to info[at]myciel[dot]net

Bruksela, Marzec 2008

Dzień z życia stażysty w Parlamencie Europejskim

8 rano. Przez głęboki sen słyszę Jozina z Bazin. Cholera - myślę - to mój budzik. Nawet nie
otwieram oczu. Poszedłem spać ledwo 3 godziny wcześniej. Do tego rankiem w Brukseli jest zimno,
a kaloryfer grzeje tylko wieczorem. No ale jak nie wstanę, to nie złapię fotela na porannym
meetingu Grupy i będę musiał słuchać wystąpień bez angielskiej tłumaczki. Pół biedy jeśli będzie
ktoś mówił po francusku, ale jak zacznie po niemiecku, czy tym bardziej w jakimś swoim dziwnym
języku, to będzie problem.. No dobra, zrzucam kołdrę z głowy. Ale od razu słyszę szum wody - to Lei,
mój oryginalny chiński współlokator. Skubany wstał wcześniej i pierwszy wskoczył pod prysznic.
Powinienem się zmartwić, wszak mogę teraz nie zdążyć.. ale zamiast tego traktuję to jako siłę wyższą
i przykrywam głowę kołdrą. No co, moja wina? Niestety, albo i na szczęście, po kilku(nastu?)
minutach Lei opuszcza mieszkanie. Teraz już nie mam żadnego argumentu. Schodzę z łóżka po
rozpadającej się drabince ponad dwa metry niżej. Oczywiście na dole jest jeszcze zimniej,
więc w tempie ekspresowym załatwiam prysznic i się ubieram. Zerkam w terminarz - dzisiaj
sporo ważnych spotkań. Ubieram więc garnitur. Ale żeby nie być zbyt biurowym, pod spód
nakładam sweterek. Jest chłodno, więc nawet dobrze. Pakuję laptopa, tonę papierów, banana i
buteleczkę parlamentarnej wody z wczorajszego workshopa. Mp3-ka na uszy i jazda. Na zegarku
8:50. No nie, trzeba biec. Ale w sumie to zdrowo, taki poranny jogging przez miasto. Po drodze
kupuję promocyjne Pringlesy za półtora euro, połowę taniej niż w Polsce. Kosztują mniej niż
składniki na kanapkę więc można nawet na nich żyć. Zostawiam jeszcze koszule sympatycznemu Arabowi
w pralni. Za 2 euro od sztuki będę je miał w parę godzin w stanie jak ze sklepu.

9:05, wbiegam do budynku ASP. Na szczęście do bramki nie ma kolejki. Oczywiście wyrzucam w
pośpiechu wszystko co mam w kieszeniach na taśmę, do tego plecak, ale wykrywacz metalu i tak piszczy.
Mówię po francusku, że to tylko monety, i idę dalej. Babka za monitorem zauważa że mam laptopa,
więc każe pójść go zarejestrować. Ale ja rzucam tekst, że mam na niego papier, więc pozwalają mi
biec dalej. Do windy, na trzecie, i do 3G3. Miejsca dla obserwatorów oczywiście już zajęte przez
asystentów, stażystów i pewnie kilku przypadkowych turystów (jakby ich to interesowało), ale
nie mam ochoty siedzieć pod ścianą więc znajduję wolne miejsce na sali, w rzędzie zarezerwowanym
dla gościnnych parlamentarzystów. I tak nie przychodzi żaden, który przyjść nie musi, więc nie ma
problemu. Czuję tylko na plecach zawistne spojrzenia tych, co siedzą na miejscach dla obserwatorów
daleko z tyłu. Zawiść słuszna, bo po kilku pierwszych minutach zebrania ja dostaję świeżo zaparzoną
kawę i herbatę do wyboru, a oni nie..

Meeting Grupy jak to meeting Grupy. Mało porywający, a ja do tego jestem niewyspany, więc zamykają
mi się oczy. Kolejni parlamentarzyści ALDE chwalą się, co mądrego zdziałały ich podgrupy, zespoły
robocze czy inne parlamentarne twory. Ja skrzętnie notuję wszystko na lapku, żeby potem móc coś
konkretnego z tego wyciągnąć, jakby Bartek czy Szef zapytali. Kiedy słyszę, że ktoś raportuje
postępy grupy roboczej C, na której posiedzeniu i tak siedziałem wczoraj, to bez skrupułów
minimalizuję OneNote’a i loguję się do parlamentarnego Wi-Fi, po czym odpalam pocztę i przeglądarkę.
Zobaczymy co się dzieje w świecie. Na Onecie najświeższe informacje o sytuacji na wschodzie, więc
przeczytam. Później będę mógł kiwać głową przy panu Januszu, a nawet dorzucić jakiś sensowny komentarz
do rozmowy na ten temat. Na poczcie zaś ustawiłem sobie forward z maila służbowego na laptopa, więc
mogę od razu przefiltrować spam i wyłowić parę sensownych zaproszeń dla MEPów i asystentów. Oczywiście
wybieram te z dopiskiem „cocktail afterwards”, a co.
Po meetingu zahaczam jeszcze o jedne i drugie skrzynki pocztowe, co by Bartek już nie chodził. Po
drodze spotykam Magdę, asystentkę posła Kułakowskiego, z którą umawiam się na piwo. Od razu milej.
Wjeżdżam na ósme i wchodzę do naszego biura. Oczywiście Bartek siedzi obładowany telefonami, papierami
i pracą każdego rodzaju. A mimo to pyta mnie co słychać i zagaduje jak minął wczorajszy wieczór,
sympatycznie. Mówi, że mi przesłał maila, na którego trzeba wystosować elegancką odpowiedź w imieniu
Szefa, i jakiś tekst do przetłumaczenia. Po chwili dorzuca jeszcze prośbę od redaktorki magazynu o
podróżach, dla której trzeba napisać tekst o tym „gdzie ja, Janusz Onyszkiewicz, lubię spędzać wolny
czas, i jakie miejsca w Polsce poleciłbym zagranicznikom”. Pikuś. Biorę się za robotę..

Bo napisaniu pierwszych dwóch oficjalnych tekstów biorę się za ten luźniejszy, do magazynu „Voyages
& Voyages”. Próbuje wymyślić gdzie Szef lubi spędzać wakacje, za czym w ojczyźnie tęskni, gdzie dobrze
Mu się myśli, i jakie może mieć w Polsce ulubione miejsce. Wiadomo, że jest zawodowym alpinistą, więc
zakres jest oczywisty. No ale jak mogę wymyślić Jego ulubione miejsce? Na szczęście nadchodzi ratunek,
bo oto wchodzi pan Onyszkiewicz. Od razu na wstępie wypytuję Go o ten nieszczęsny ‘favourite spot in
your home country’. Odpowiedź pada od razu: Dolina Małej Łąki. Dziękuję, i od razu myślę „a co to jest
Dolina Małej Łąki??”. No ale od czego ma się Wikipedię.. Gdy kończą mi się pomysły, postanawiam
skorzystać z pomocy. Przecież ojciec też kocha góry, więc na pewno coś wymyśli. Telefon jest darmowy,
więc bez stresu dzwonię do niego do pracy ze swoim problemem. Jakiś czas później dostaję maila z
gotowym zestawem odpowiedzi. Przekładam to na angielski, dorzucam „Valley of the Little Field” i tekst
o turystyce w Polsce „by Janusz Onyszkiewicz” gotowy. Wszystkie swoje prace mailuję do Bartka i po
sprawie. On sprawdzi, czy z czymś nie przegiąłem i da Szefowi do ostatecznej akceptacji.

Patrzę na zegarek, jest 13:30. Mam jeszcze pół godziny do spotkania z Ayaan Hirsi Ali i Bernard-Henrim
Levy, więc idę na dół do sklepu, dobrze byłoby coś zjeść. Przy okazji kupuję fajne pocztówki po półtora
euro, jedną w kształcie Manneken Pisa, czyli belgijskiego Siusiającego Chłopca, drugą w kształcie
słynnego, gotyckiego ratusza na Grand Place. Pierwsza poleci do dziewczyny, a druga do dziadków. Niech
się cieszą.

Przychodzę na salę, gdzie zaraz zacznie się konferencja prasowa Ayaan Hirsi Ali. Masy reporterów,
dosłownie dziesiątki kamer. Nawet nie wiedziałem, że to takie głośne wydarzenie. Udaje mi się jakimś
cudem znaleźć jeszcze wolne miejsce. Po chwili przychodzi prowadzący konferencję Benoit Hamon (młody
szef grupy socjalistów, niesamowicie zresztą podobny do naszego Olejniczaka), a za nim Ali w
towarzystwie m.in. wspomnianego wielkiego francuskiego myśliciela. Błyskają flesze. Konferencja
faktycznie jest niesamowita. Ali opowiada o tym, jak polują na nią islamscy terroryści, o zabójstwie
Theo Van Gogha (który - przypomnę - zginął zamiast niej), o tym że rząd holenderski przestaje już ją
chronić więc prosi o naszą pomoc. Hamon występuje do zebranych europarlamentarzystów o poparcie wniosku
utworzenia specjalnego funduszu unijnego, który zapewniałby ochronę obywatelom, którym zagraża
śmiertelne niebezpieczeństwo, takim jak Ayaan Hirsi Ali. Przypomnę - urodzona w Somalii Ayaan,
pisarka i holenderska posłanka, stała się znana na świecie po tym, jak odważyła się publicznie
krytykować Islam i islamskiego proroka Mahometa, samej będąc wcześniej muzułmanką. Od tego czasu
jest nieustannie celem islamskich terrorystów, których ofiarą padł jej przyjaciel, słynny reżyser
Theo Van Gogh. Jej przemówienie jest wzruszające, sama w pewnym momencie zaczyna płakać. Wspiera ją
Levy, który żywo interesuje się jej sprawą. Mimo pełnego zrozumienia na sali, pojawiają się liczne
wątpliwości ze strony obecnych europarlamentarzystów. Obawiają się, że mimo słuszności inicjatywy,
formalnie może być ciężko ją wprowadzić w życie. Po parlamentarzystach głos zabierają liczni
dziennikarze. Jest nawet szef jakiejś telewizji z Egiptu. Po burzliwej dyskusji, Ayaan dziękuje i
wychodzi, a za nią kamery i reporterzy. Ja korzystam z okazji, żeby porozmawiać z Levym, który
został ‘bez nadzoru’, jako że to nie on jest dzisiaj gwiazdą spotkania. Niesamowicie miły człowiek,
do tego wygląda jak mój wujek. Dziwi się, jak mu mówię, że jest popularny w Polsce, a na studiach
czytałem jego teksty. Wypisuje mi na kartce dedykacje i robimy sobie razem pamiątkowe zdjęcia. Jeszcze
kilka dni wcześniej do głowy by mi nie przyszło, że będę miał okazję poznać takiego człowieka..

Jest już prawie czwarta, wracam do biura. Bartek gratuluje mi jednego z tekstów i informuje mnie, co
jest w harmonogramie na jutro. Na szczęście nie ma żadnego zebrania z samego rana. W końcu się wyśpię.
Prosi, żebym mu zebrał informacje na temat aktualnej sytuacji na Tajwanie, bo ma jutro spotkanie z ich
delegacją. Żaden problem, od razu przeszukuję strony kilku serwisów prasowych i po pół godziny na Bartka
biurku ląduje plik papierów, które pozwolą mu szybko wdrożyć się w politykę ostatnich miesięcy na tej
odległej wysepce (której nota bene oficjalna nazwa brzmi Republika Chińska).

Nadchodzi czas na najbardziej smakowity fragment dzisiejszego dnia. Zostałem zaproszony przez
przedstawicielstwo Wolnego Stanu Bawarii na uroczysty bankiet połączony z konferencją nt. przyszłości
automobilizmu na świecie. Złota zasada - jak zaprasza na coś Bawaria, trzeba iść. Bawarczycy, dysponując
znacznymi środkami, postawili sobie vis-a-vis parlamentu autentyczny pałacyk, a jak robią w nim jakąś
imprezę, to oczywiście z przepychem adekwatnym do tegoż budynku. I faktycznie, po otrzymaniu na wejściu
plakietki „Marcin Mycielski, European Parliament” i eleganckiego długopisu z insygniami Bawarii, moim
oczom ukazują się stoły pełne zimnych i gorących specjałów kuchni bawarskiej, oraz oddzielny stół z
chyba najlepszymi deserami, jakie było mi dane kiedykolwiek skosztować. Do tego kelnerzy roznoszący
wino, szampana i bawarskie piwo. Żyć nie umierać.. Konsumując te specjały zapoznaję się z paroma
przedstawicielami związków i stowarzyszeń automobilistycznych z różnych części świata. Jak ktoś pyta,
czyim jestem asystentem i czemu się interesuję tą tematyką, odpowiadam, że wprawdzie asystentem jestem
wiceprzewodniczącego komisji spraw zagranicznych PE, ale że jestem facetem, to oczywiste, że interesują
mnie samochody i wszystko z nimi związane... Zachowuję oczywiście na przyszłość ich wizytówki - kto wie,
w jakim kraju może mi się kiedyś popsuć samochód. Sama konferencja też okazuje się ciekawa. Są
przedstawiciele koncernów samochodowych i innych zainteresowanych stron, a nawet komisarze Stavros
Dimas i Gunter Verheugen (z którym oczywiście zamieniam po imprezie słówko i pstrykam fotę). Swoją
drogą śmieszna rzecz - przeglądając listę gości, parę miejsc przed sobą, również w rubryce Parlament
Europejski, znalazłem rodaka, Krzysztofa Hołowczyca. Niestety, pan poseł nie raczył się zjawić, co jest
zdaje się zgodne z ogólną jego aktywnością w Brukseli…

Z Bawarii wracam do biura, gdzie czeka na mnie kolejnych kilka zadań. Na szczęście deadline mają za
kilka dni, więc na dzisiaj już sobie daruję. Zresztą Szef już poszedł i Bartek włączył telewizor, a że
CNN nadaje nasz ulubiony program, The Campaign Trail (którego nazwa mówi chyba sama za siebie), zasiadamy
we dwóch na pół godziny emocji i śmiechu w wykonaniu Hillary i Baracka.

Do domu wracam dość późno, bo po 20-tej, ale nie narzekam - zdarzało mi się wychodzić z Parlamentu jako
ostatni, dawno po północy. W mieszkaniu cieplutko, bo Lei, który wrócił wcześniej, zaprezentował chińską
myśl techniczną i zapalił wszystkie palniki w kuchence gazowej. Dzięki temu jesteśmy niezależni od
centralnego ogrzewania, które grzeje tylko kiedy chce, a zazwyczaj nie jest to kiedy my tego chcemy.
Gdy robię sobie kolację z kanapek, dostaję jeszcze do kompletu skrzydełko kurczaka przyrządzone wg
własnego przepisu mojego współlokatora. Zabieram kolację, wraz ze słoikiem masła orzechowego i bananem
na deser, i nareszcie zasiadam przed komputerem pod kątem rozrywki, a nie pracy. Oglądam odcinek Monka,
potem najnowszych Lostów. A że na Gadu pojawia się kumpel Patryk, to fundujemy sobie szybką partyjkę
Counter-Strike’a. Robi się północ, więc przebieram się w spodnie do biegania, t-shirt i bluzę, po czym ze
słuchawkami na uszach robię sobie godzinny jogging po Brukseli. Nie wiem nawet czy to nie moja ulubiona
część dnia. Miasto nocą jest niesamowite. Nawet o tej porze tętni życiem. Na Ixelles afro-belgowie
zbierają się przed swoimi knajpami i zakładami fryzjerskimi oraz robią zakupy w małych sklepikach z
wyrobami prosto z Afryki, których w dzień się w ogóle nie zauważa w sąsiedztwie supermarketów. Dalej
mijam klub, gdzie widać, że każdy jest z innej części świata. Bawią się razem przyjezdni pracownicy
instytucji europejskich, turyści i rdzenni Belgowie, liczący pewnie na zapoznanie jakiejś zagubionej,
wschodnioeuropejskiej stażystki. Dobiegam do wewnętrznej brukselskiej obwodnicy, czyli tzw. pentagonu.
Tam już puściej. Co jakiś czas śmignie sportowe BMW, czasem przebiegnie jakiś ważny biznesmen czy polityk,
który woli się nie pokazywać za dnia. Na ławce w zaułku siedzi para, która szukała trochę romantycznej
samotności. Wracam wąskimi uliczkami przez Louise, podziwiając XIX-wieczne kamienice i zaglądając czasem
do ich okien. W uszach gra mi „Smile Like You Mean It” Killersów..

Wracam do mieszkania, jest już po pierwszej. Prysznic i spać. Gdy tak siedzę w łóżku i sprawdzam ostatni
raz dzisiaj pocztę, Grona i inne Facebooki, przypomina mi się - przecież do jutra mam deadline, żeby
napisać komentarz do artykułu Clesse’a z Europe’s World nt. negatywnych skutków rozszerzenia Unii.
Zamiast Facebooka otwieram więc Googla i zaczynam wyszukiwać raporty o skutkach rozszerzenia UE. No i
koło się zamyka, znowu skończę koło piątej, a na jutrzejszych meetingach będą zamykać mi się oczy..

--
Marcin Mycielski